Zanim ujawnila się choroba Marcina, żyliśmy w prawdziwej harmonii, zero klótni, pelnia zrozumienia. Ale tak bylo tylko dwa lata. Potem przez nasze życie przeszedl cyklon. Klótnie, awantury, smutek, rozpacz, ciemność. Marcinowi nic się nie podobalo, we wszystkim węszyl podstęp i zagrożenie. Mnożyly się problemy. Do wszystkiego goryczy dolewala teściowa-glupia krowa (to wyjątek od mojej subtelności, niestety). Żadna próba opisu nie odda koszmaru, jaki byl udzialem naszej rodziny.
Ale po co o tym piszę, akurat dzisiaj? Piszę, bo po tych kilku miesiącach intensywnego leczania się Marcina w szpitalu, mamy konkretne efekty. Znowu jest lagodny, dość spokojny. Nie jest otumaniony, bo bez problemu stuka swoje programy na komputerze. Nie wszczyna klótni. Bawi się z dziećmi.
Matko, jaki spokój! A ja już zastanawialam się, czy to, co bylo dawniej, bylo naprawdę.
Nie jest jeszcze zupelnie dobrze, bo wciąż trudno przebić się przez jego chlód emocjonalny, uczuciowy, ale nabieram nadziei, że i to się poprawi.
A dziś czeka nas piękna niedziela!